Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

28.06.2004 - fullmoon festival 2004 (Templar)



Mamy właśnie piękne letnie popołudnie, słońce dumnie pręży się na nieboskłonie. Obok trzecia z rzędu buteleczka Red Horse'a, z głośników sączy się muzyka z albumu "Shulman - Soundscapes And Modern Tales", a ja wracam pamięcią wstecz do pewnych magicznych chwil, w które obfitowało parę dni spędzone na obczyźnie...

Rok 2004 zwiastował trzecią z kolei odsłonę festiwalu Fullmoon, odbywającego się w Niemczech. Lineup festiwalu obfitował w same tuzy sceny transowej z całego świata. W tym roku organizatorzy tego przedsięwzięcia nie kryli się ze szczególnym podgatunkiem psychodelicznego transu, który zaprezentowano w dużej ilości już w zeszłym roku. Mowa tu o zjawisku muzycznym jakim jest full-on, czyli dość specyficzny i w dużej mierze stricte dancefloorowy odcień transowej muzyki. Nawiązując do powyższego, organizatorzy wyszczególnili w tym roku w nazwie festiwalu słowo "full-on". Sprytnie. W zeszłym roku, mimo szczerych chęci i zgromadzenia odpowiednich środków, nie udało mi się pojechać na FM ze względu na 40-stopniową grypę. Tym razem nie mogłem sobie odpuścić takiego wyjazdu. Jako że Psytrance.pl było oficjalnym patronem festiwalu w Polsce tym bardziej nie mogło mnie tam zabraknąć.

28 CZERWCA 2004 - PONIEDZIAŁEK - This world is an illusion...

Na nogach byłem już od 6 rano. Nerwowe pakowanie bagażu, szybki posiłek i oto pod moim domem zawitał Hubert i jego magiczny samochód. Szybko zabraliśmy też trzeciego kompana naszego tripu w osobie Paprocha, po czym ruszyliśmy w trasę. Podróż odbyła się bez zakłóceń, tu i ówdzie powitał nas deszcz. Po kilku słusznych godzinach jazdy zawitaliśmy w Szczecinie, gdzie zrobiliśmy sobie postój na wysokokaloryczny posiłek w KFC oraz zakupy w sklepie sieci Real. Po zakupach kiełbasa, początkowo priorytet zakupów, okazała się być jedynie skromnym dodatkiem do alkoholowej rozpusty, zaś połowę naszych bagaży stanowił złocisty płyn zaklęty w puszkach. Cóż, zapotrzebowanie było spore. W końcu to nie piknik u cioci Wiesi. Mając pełne żołądki i zaopatrzywszy się w co trzeba mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Wkrótce przekroczyliśmy granicę. Od tego momentu zaczął się inny świat. Na horyzoncie ujrzeliśmy armię wiatraków prądotwórczych, które w połączeniu z wysokiej klasy drogami, po których samochód sunął jak po chmurach, oraz muzyką Silicon Sound tworzyły coś nieziemskiego. Im bliżej naszego miejsca przeznaczenia - miejscowość Putlitz - tym częściej spostrzegaliśmy małe tabliczki z napisem "FMF" oraz samochody wyładowane po brzegi bagażami, kierowane przez rzucających się w oczy ludzi. Fullmoonowych ludzi...

Na miejsce zajechaliśmy ok. godziny 18. Bramka pękała w szwach, więc spokojnie czekaliśmy na swoją kolej. Zauważyłem, że pewna kobieta prowadziła statystyki polegające na odnotowaniu ile osób z jakiego kraju przyjechało. Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się na parkingu obok i powiadamiając o naszej obecności na liście gości udaliśmy się do stanowiska z "pieczątkami". Szybko otrzymaliśmy trzy fluorescencyjne opaski na rękę, po czym udaliśmy się w kierunku obozowiska. Tutaj zaczęły się schody, bowiem naszym oczom ukazało się morze namiotów, wśród których wręcz niemożliwe było znalezienie naszych rodaków (m.in. Styropiana, który na FM wyruszył dzień wcześniej). Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy obchód obozowiska, delektując się tym samym różnorodnością ludzi, mnogością kolorów i w ogóle bogactwem sceny transowej. Zrezygnowani wsiedliśmy z powrotem do samochodu i już mieliśmy rozbić swój obóz, kiedy to w oddali zobaczyłem Xantiego. Nasi! Co za radość. Szybkie powitania... W polskim obozie znajdowali się już Styropian, Xanti, Nomatrixx, Paweł a.k.a. Goa Gil, Alien oraz Olek. Nie tracąc czasu udałem się z Hubertem i Paprochem na rekonesans.

Ogrom Fullmoona wręcz bił po oczach. W powietrzu co prawda wisiała atmosfera przygotowań, ale i tak wiele rzeczy robiło kolosalne wrażenie. Tuż za obozowiskiem znajdował się strumień, za którym rozciągała się główna scena. Na środku pola ulokowano scenę - stanowisko dla artystów. Kształtem koła całą scenę główną wieńczył spory wianuszek różnorodnych sklepów, w których kupić można było m.in. jedzenie i napitki, jak i ubrania, ozdoby, dekoracje oraz płyty. Osobiście wyczekiwałem na otwarcie stoisk z płytami, inni (np. Paproch) upodobali sobie sklep Space Tribe'a. W tym momencie gorzka prawda o realiach Unii Europejskiej. Naleśnik kosztował tam 2 Euro. Najtańsze koszulki (karton z napisem "discount") to wydatek rzędu nawet 20 E. Przeliczcie sobie to proszę na złotówki i porównajcie płace w Niemczech i w Polsce. Mam nadzieję, że nasza sytuacja finansowa zmieni się kiedyś na lepsze... Za sceną znajdował się oczywiście bliźniaczo podobny strumień i niemal identyczny obóz namiotowo-campingowy w jakim my się ulokowaliśmy. Dalej rozpościerały się pola i pasy drzew. Jak się później okazało, teren Fullmoon Festival 2004 znajdował się na byłym torfowisku, co dawało się odczuć podczas intensywniejszego tańca.

Otwarcie pierwszego sklepu z płytami dało mi się we znaki, po oto po chwili spędzonej na oglądaniu kolorowych okładek i decyzji, do mej ręki powędrowały płyty Psysexa i Shpongle. Oczywiście tym samym z kieszeni wywędrowało sporo Euro, a to dopiero pierwsza godzina na Fullmoonie... Po udanym zwiadzie i obadaniu terenu wróciliśmy do obozu. Przyjechali Just-Mike i Sylwia oraz ekipa Jagodzianych w składzie: Gagarin, Gosia, Butosh i Kędzior. Wszyscy w komplecie, można rozbijać namioty. Z tym zaradni Polacy poradzili sobie raczej bez trudu, rozkręcając przy okazji pewien balonowy interes, który stał się jednym z motywów przewodnich naszej obecności na festiwalu. It kills the spirit!

Zbliżała się noc. Udało mi się spotkać i poznać ekipę z Warszawy (pozdrowienia dla Gizmo, Biniu i reszty!), po czym wraz z Gosią udałem się na ponowny spacer po terenie. W powietrzu czuć było magię festiwalu. Mimochodem zwiedziliśmy chillout, jakże niedoceniany i pomijany na wielu imprezach transowych. Tutaj rolę chilloutu pełnił wielki namiot w kształcie półkola. W środku panował bardzo przyjemny klimat, dokoła na licznych materacach leżeli ludzie, obok znajdował się mały bar, a wszystko spowijała leniwa muzyka. Wyszliśmy na zewnątrz i usiedliśmy na ławeczce obok baru, gdzie wdaliśmy się w rozmowę z pewnym Niemcem, który jak się okazało biegle mówił po polsku. kiedy Szybko zaczął się wypytywać się o pewną polską imprezę (10 lipca, Gdańsk-Brzeźno, impreza Psychotoons Project), o której przeczytał dwa dni wcześniej na www.psytrance.pl... Dziwnym nie jest, że na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech. Po półgodzinnej rozmowie wróciliśmy do obozu by założyć coś cieplejszego (fullmoonowe noce do najcieplejszych nie należały) i mobilizując "naszych". Dzierżąc w kieszeni wydrukowany wcześniej w domu line-up festiwalu z ponaznaczanymi na czerwono ciekawszymi wg mnie pozycjami i z mini latarką w dłoni udałem się wraz z ekipą na pierwszy występ. Ten należał do Ariego Linkera, znanego jako Alien Project. Jego popisy zwiastował półgodzinny wstęp muzyczny w postaci głębokiej mantry. Jak można było się spodziewać, scena dopiero w nocy pokazała możliwości wizualne swych dekoracji i fluoro-kolorów. Nad główną sceną pojawiło się kilka snopów światła, które wystrzeliły w nieboskłon i złączyły się tuż nad stanowiskiem muzyków. Odpalono też pierwsze petardy, które co rusz wzbijały się w niebo. Zapadła północ, a okolica rozbrzmiała oklaskami, krzykami i rytmem 4/4 w tempie 145 bpm...

29 CZERWCA 2004 - WTOREK - It kills the spirit...

Gdy znalazłem się na scenie na mojej twarzy szybko zagościł niesmak. Nie tak to sobie wyobrażałem. Pomijając fakt, że Ari od razu przeszedł do sedna sprawy (czyt. "napierdalanie" - cóż innego może stwierdzić osoba wychowana na wstępach do transowych uniesień w wykonaniu Togi?) byłem wręcz zdegustowany nagłośnieniem, które plądrowało całą okolicę nieprzyjemnym basem i odbijało dźwięki. W połączeniu z kiepskim materiałem muzycznym Alien Project oraz jego wyjątkowo niedbałym mixem podczas DJ-setu wszystko brzmiało jak kakofonia. Swoją drogą, ten kto oczekiwał po Alien Project czegoś nowego i świeżego, mógł srogo się zawieść. Po raz kolejny muzyka serwowana przez Ariego Linkera kręciła się wokół tych samych elementów składowych i wyświechtanych do bólu patentów, które zaprezentował dobitnie chociażby na swojej ostatniej płycie "Don't Worry, Be Groovy". Nawiasem mówiąc płyta ta, moim skromnym zdaniem, pretenduje do miana transowej Złotej Maliny roku 2004. Gwoździem do trumny setu AP był utwór "Satisfaction", którego remixu dopuścił się Skazi. Pozwolę sobie tutaj na pewien polski akcent: nie było mnie na open-airowej imprezie Bangara, która odbyła się tuż przed moim wyjazdem na FM. Z tego co się dowiedziałem zaprezentowano tam też ten niechlubny numer. Notka dla polskich DJ'ów: jeśli nie chcecie się spotkać z krytyką i śmiechem ze strony ludzi to nie grajcie tego, jeśli już chcecie to zostawcie to chociaż osobie która to wykonała (Skazi, o którym nieco później). Dziękuję za uwagę.

Ari grał live + DJ-set cztery godziny, jednak ja miałem już dosyć po zaledwie połowie jego występu i udałem się spać do samochodu. Po Alienie na scenie pojawiła się kolejna izraelska "gwiazda", czyli Astrix. Dotychczas byłem wyjątkowo uczulony na Astrixa. Uczulenie jak widać nie minęło, gdyż już w trakcie 'gry' jego poprzednika udałem się spać. Przez sen słyszałem jeszcze kilka przesłodzonych melodii, które jak żywo pasowały do tego izraelskiego muzyka. Podsumowując, początek festiwalu był naprawdę kiepski, a składało się na to głownie zerowe budowanie klimatu i marny, wręcz beznadziejny, występ Alien Projecta. Zacytuję Paprocha: "Mam nadzieję, że reszta Fullmoona już taka nie będzie."

Obudziłem się rano i ruszyłem na główną scenę. Tam swojego seta grał Mat Boom. Technicznie był dość dobry, mimo iż nie powalił mnie z początku, to z numeru na numer szło mu coraz lepiej. DJ Mat zasłużył sobie też na moje uznanie z tego powodu, iż zdołał mnie przekonać do fullmoonowego nagłośnienia. Klasa. Teraz dźwięki brzmiały tak jak powinny, a wspaniałe wrażenia potęgowało wejście w sam środek sceny pośród tłumu ludzie. Właśnie, ludzie... Uczestnicy Fullmoona byli wręcz bez zarzutu. Starzy, młodzi, mali, duzi, Japończycy, Francuzi, Niemcy... lista tej różnorodności jest długa. Na festiwalu spotkać można było ludzi różnych ras, narodowości (w większości Niemcy, ale temu się akurat niespecjalnie dziwię) i wieku. Za serce chwytał mnie widok osób starszych, których u nas na tego typu imprezach raczej nigdzie nie uświadczymy, a które bawiły się jakby przeżywały właśnie swoją drugą młodość. Co jakiś czas ten różnorodny obrazek dopełniał widok tańczących dzieci, przebiegającego psa czy tańczącej w najlepsze kobiety w ciąży. Oczywiście wszyscy pokojowo nastawieni, wszyscy uśmiechnięci. Podczas trwania festiwalu nie spotkałem się ani razu choćby z jednym przejawem agresji, wrogości i przemocy. Biorąc pod uwagę, iż festiwal odbywał się w kraju, który słynie bardziej z kolorowych spędów typu Love Parade, nie uświadczyłem osób spod znaku "wixa". Hubert zdołał wypatrzyć 1 (słownie jedną) osobę w rękawiczkach i drugą z gwizdkiem, co na taką ilość osób (szacujemy że na festiwalu było ok. 8 tysięcy ludzi, może więcej) jest po prostu ewenementem. Nawet osoby, które u nas podpadałyby pod kategorię "elementu" - osoby w dresie (kilka sztuk) czy też okoliczni mieszkańcy, którzy pojawiali się na festiwalu jako goście, nie sprawiały wrażenia nieprzyjaznych, wręcz przeciwnie. W związku z powyższym czułem się na festiwalu naprawdę bezpiecznie. Brak było też u ludzi uprzedzeń, skrępowania, cwaniactwa jakże obecnego w Polsce. Patrząc na to wszystko muszę przyznać, że Polacy w większości nie potrafią się po prostu bawić. Sądzicie, że to co napisałem powyżej jest niemożliwe? Jedźcie na Fullmoona albo inny festiwal tej maści a sami się przekonacie. Wszystko jak zwykle rozbija się o ludzką mentalność...

Kiedy opuszczałem scenę usłyszałem jeszcze w oddali kultowy utwór "Etnica - Triptonite" w remixie Fractal Glidera. Naprawdę przyjemny track i jeszcze przyjemniejszy moment, ciało samo rwie się do tańca, ale chęć powrotu do obozu była silniejsza. W tym miejscu miało chyba nasze pierwsze podejście do mycia się w warunkach fullmoonowych. Sprawy sanitarne były nie lada wyzwaniem. Na terenie festiwalu znajdowały się dwa prysznice (z czego jeden płatny) oraz osobne stanowisko z wodą. Nie ma co się oszukiwać, że zarówno miejsca przeznaczone do kąpieli jaki i toalety (kabiny Toi Toi) na tak dobrze zorganizowanym festiwalu pozostawiały wiele do życzenia. Prysznice szybko zamieniły się w swego rodzaju błotniste bajora i skutecznie utrudniały swobodne mycie się, z kolei za skorzystanie z toalety obsługa festiwalu życzyła sobie 0.5 Euro. Wobec takiej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak nieźle gimnastykować się przy wyżej wspomnianych kranikach i załatwiać swoje potrzeby na łonie natury. Opcja ta szybko zyskała uznanie sporej części uczestników festiwalu, co swoją drogą nie wpłynęło korzystnie na stan pobliskich krzaków i lasów.

Ominęły mnie sety DJ'ów Bima i Brainshakers. Ulokowałem się w samochodzie, gdzie po krótkiej obdukcji zauważyłem ranę stopy. Tu dziękuję dziewczynom (Gosia i Sylwia) za okazaną mi pomoc w opatrzeniu nogi. W obozie Jagodziani rozstawili nad namiotami niebieską plandekę, która miała nas osłaniać przed słońcem i deszczem. Podobny patent pamiętałem jeszcze z czasów Moondalli 2003. Choć z czasem sprawiła nieco kłopotów (częste zawalanie się konstrukcji), to jednak spełniała swoje zadanie, dodatkowo kryjąc polski bałagan przed oczami festiwalu. Resztę dnia spędziłem na zaleganiu / leniuchowaniu, rozmowach i spacerowaniu po terenie festiwalu. Mój osobisty line-up obejmował pójście dopiero na popisy Skaziego. Kilka osób zdołało mnie jednak przekonań do ruszenia swojej szanownej na Wrecked Machines, który to rozpoczął swoją grę o godzinie 16. I dzięki im za to. Jeszcze przed muzyką by W.M. uratowałem z Xantim małą polną myszkę, którą przenieśliśmy z dancefloor na pole. Wracając do sedna sprawy to przyznam szczerze, że do Wrecked Machines podszedłem bez większych oczekiwań. Co więcej nie było go w moim osobistym "rozkładzie jazdy". Miło jest być pozytywnie zaskoczonym. Brazylijczyk zaprezentował przyjemny dla ucha i ciała przestrzenny trans, który w mig porwał mnie i moich towarzyszy do baletów. Jak dla mnie jeden z najlepszych występów na Fullmoonie. Pod koniec gry Wrecked Machines opuściły mnie siły, więc postanowiłem odpocząć trochę w pobliskim barze, jednak na wieść o grillu udałem się czym prędzej do obozu. Tam zregenerowaliśmy nasze siły smaczną i pożywną polską kiełbasą, którą zakupiliśmy jeszcze przed przekroczeniem granicy. Mocy tego dania dopełniła oczywiście ceniona przez wielu musztarda Sarepska. Jako ukoronowanie tego posiłku otworzyłem mój pierwszy na FM browar, również znanej polskiej marki (Tyskie). Dobrze, że wzięliśmy ze sobą całkiem spore zapasy, gdyż dostępne na festiwalu piwo Heineken, co prawda smaczne, skutecznie odstręczało swoją ceną. Posiliwszy się byłem gotowy przyjąć na klatę to co zgotował nam Skazi, którego swoją drogą widzieliśmy niedawno jak wysiadał z samochodu wraz ze swoją ekipą. Tymczasem ja wraz z Paprochem i Hubertem udałem się odwiedzić pewien sklepik celem zakupu jakichś ciekawych koszulek. Wykonanie koszulek było świetne, jednak cena skutecznie mnie odstraszała. Zasmucił mnie fakt, że nie znalazłem niczego dla siebie w kartonie z przeceną. Ze sklepu wyszliśmy z niczym. O godzinie 20 za dekami pojawił się Space Buddha wraz ze swoim live actem i setem DJ'skim. Ten sympatyczny poniekąd muzyk zaserwował publice dużo pogodnych i roześmianych dźwięków. Paproch udał się na dancefloor, natomiast ja i Hubert usiedliśmy przy barze. Z tym miejscem wiąże się dość niesympatyczna sytuacja, mianowicie właściciel tego miejsca próbował nam wcisnąć ciasto (dwa liche kawałeczki) z tytułu siedzenia przy jego barze. "2 Euro for the cook!" wypowiedziane krzywą angielszczyzną brzmiało niczym jakiś groteskowy wyrok, dlatego po stanowczej odmowie skierowaliśmy się czym prędzej ku scenie. Poczynania muzyka obserwowałem z krzesełka nieopodal głośnika, moi znajomi zaś dali się porwać dźwiękom Buddhy. Tutaj wspomnę, że większość z muzyków grała zarówno live act jak i DJ-set. Live polegał w głównej mierze na prezentowaniu tylko i wyłącznie utworów danego projektu (głównie przy supporcie laptopa i paru innych gadżetów), który dawał live, zaś set obejmował już o wiele szersze spektrum puszczanych kawałków. Po każdej z tych części występu danego projektu, dajmy na to gry live, następowała chwila przerwy, padał aplauz od publiczności, po czym następowała dalsza część występu (set DJ). Po swoim live Space Buddha nie otrzymał widocznie należytego mu poklasku, gdyż po zakończeniu swojego setu didżejskiego zagrzewał zgromadzonych ludzi do większych braw. Kiedy już je otrzymał, zrobił gest pocałunku w stronę ludzi i oto na scenie...

30 CZERWCA 2004 - ŚRODA - The roof is on fire!

Pojawiła się głowa labela Chemical Crew w osobie długowłosego DJ'a Ashera, znanego bardziej jako Skazi, przez niektórych uważanego za swego rodzaju Michała Wiśniewskiego sceny transowej. Okazuje się, że Skazi w przełamywaniu pewnej konwencji miał niewielką, rzekłbym nawet znikomą, konkurencję. Można lubić jego muzykę lub nie, można ubóstwiać Skaziego lub wieszać na nim psy, ale jedno czego z pewnością nie można mu odmówić to pewna oryginalność, ekspresja no i przede wszystkim żywiołowość. Siedem lat spędzone w jerozolimskiej grupie punkowej o nazwie Sartan Hashad (Rak Piersi) odcisnęło niemałe piętno na atmosferze i klimacie obecnej muzyki Skaziego. Nie raz i nie dwa czułem się podczas jego występu jak na koncercie rockowym. Skazi, jak praktycznie większość muzyków, miał do dyspozycji 4 bite godziny, podczas których mógł realizować swój plan zagłady w wersji dancefloor. Paproch słusznie stwierdził, że Skazi jest jak maszynka do mielenia mięsa. Oczywiście w roli mięsa wystąpili tutaj zgromadzeni na głównej scenie imprezowicze. Już od samego początku Skazi zasypał okolicę plądrującymi liniami basowymi i faszystowskim kickiem z których słyną utwory wychodzące spod skrzydeł Chemical Crew. Wszystko to podane w bezbłędnym mixie. Muszę przyznać, że technicznie Asher jest naprawdę dobry. Numery szybko przechodziły jeden w drugi i praktycznie nigdy nie można było zauważyć zmiany. Co grał? Wystarczy sięgnąć chociażby po składankę "Zoo 3" czy album pokroju "Void - Punishment" (numer "The Masterblaster", buehehe...). Na połowę występu Skaziego składały się kowery i remiksy znanych numerów "nietransowych", które często na mnie i moich kompanów (Paproch, Just Mike) działały niczym cała galaktyka przymulaczy i rozśmieszaczy. Wystarczy, że przytoczę tu wspominany przy okazji opisu występu Alien Project utwór "Benny Benassi - Satisfacion (Skazi Remix), czy też remix utworu... Shaggiego (tak, tak, ten od "Mista lova lova. I'm mista Boombastick")! Inne znane motywy to remixy numerów Prodigy ("Firerstarter", "Smack My Bitch Up"), Nirvany ("Smells Like Teen Spirit", w wersji Skaziego "Smell Like Humos Spirit") czy Metallici ("Seek & Destroy"). Czekamy na covery Madonny (sugerujemy “Frozen" i “Vogue"). Parę razy z powodu pewnych patentów dotyczących aranżacji dźwiękowych Chemical Crew zapachniało muzyką serwowaną przez program Viva. W takich momentach miałem dopadała mnie nieuchronna refleksje: dokąd zmierza ta scena?... Niemniej jednak Skazi zasłużył na moje uznanie i owacje. Jak już wspominałem można lubić jego muzykę lub nie, ale... to trzeba po prostu zobaczyć i przeżyć. Przeżyć... To, z uwagi na rodzaj i pikanterię muzycznych dań serwowanych przez Chemical Crew, będzie nie lada wyzwaniem.

Z uwagi na mój głęboki sen występy Naked Tourist i Visual Paradox to oczywiście jedna wielka niewiadoma. Taka jedna nie wybaczyła mi, że nie dobudziłem ją na Visuala... Trudno, przeboleje to.

Przed godziną 10 rano grać zaczął szef wytwórni Neurobiotic, czyli DJ Edoardo. Edoardo grał całkiem zgrabnie, w sumie technicznie był to jeden z lepszych setów festiwalu. Do plusów zaliczyć muszę transowy remix utworu "Born Slippy" (pamiętacie film "Trainspotting"?) grupy Underworld. Na ten moment czuć było jak wszyscy zgromadzeni ludzie jednoczą się. Godzina 12:30 zwiastowała dla mnie clou środowego programu i zarazem jedną z moich ulubionych i wyczekiwanych pozycji, czyli dwóch panów (Alexis Cornet i Thomas Dubreuil) z projektu Altom. Twórczość tego francuskiego duetu jest mi bardzo bliska od czasu, gdy usłyszałem ich pierwszą płytę "Hologram", która swoją drogą była w mojej top-liście roku 2002, znanego jako wyjątkowo nieudany jeśli chodzi o kwestię psy'. Żabojady grały 4 h, rozpoczynając swój występ bardzo przyzwoitym setem, obfitującym głównie w, jakby nie było, numery ich autorstwa oraz materiał wydawany w Neurobiotic. Podczas ich setu pojawiła się też pewna perełka, a mianowicie remix utworu "Astral Projection - Dancing Galaxy". Remix ten wykonany był przy zachowaniu dobrego smaku i niezbędnego szacunku dla klasyki, jaką jest numer "Dancing Galaxy", jak i sama grupa która wykonała pierwowzór. Jakiś czas później nastała chwila przerwy, oklaski i rozpoczął się live-act. Co tu dużo mówić - pierwsze dwa utwory z płyty "Altom - Groove Control" chyba najlepiej oddają klimat tego występu. Przestrzeń, przestrzeń i jeszcze raz przestrzeń... Coś przepięknego, jeden z moich faworytów Fullmoona. Po zapoznaniu się z twórczością muzyków pokroju Altoma każdy może się szybko przekonać, że Francuzi są nie tylko dobrzy w robieniu świetnych win i poddawaniu się wrogowi podczas wojny, ale mają także znakomitych artystów. Kiedy zmęczyłem się czynnym romansem z altomowymi dźwiękami dołączyłem do moich znajomych, którzy ulokowali się nieopodal sceny i zaległem jak długi na śpiworze obok kolumny. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, a regulaminowe cztery godziny przeznaczone dla projektu Altom właśnie minęły. Teraz cenię tych panów jeszcze bardziej. Dźwięki Francuzów z projektu Altom były dla mnie tak cudowne, że zapomniałem na pewien czas o bożym świecie, tym samym zapominając też o słońcu. Mój błogostan skończył się, nazwijmy to, nadmierną opalenizną na twarzy i rękach. Ale myślę, że było warto...

Oczywiście nie był to koniec transowej satysfakcji związanej z tym dniem. Jeszcze podczas występu Altoma pojawiła się oficjalna informacja, że Eskimo, który miał grać po Francuzach, nie pojawi się na festiwalu. Z kartek z informacją powywieszanych tu i ówdzie wynikało, że Eskimos po prostu sobie olał festiwal. Słyszałem też inny powód jego nieobecności, czyli zwykła wtopa z samolotoem. Tak czy siak niespecjalnie przejąłem się faktem braku tego utalentowanego skądinąd młodzieńca na festiwalu (remix "Prodigy - Voodoo People" zgrać może każdy). Tym bardziej, że powstałą w line-upie lukę organizatorzy szybko zapełnili setem Silicon Sound (który wystąpił ze swoim live-actem także rano) oraz... nieoczekiwanym przez nikogo Talamasca! Chwalmy pana. W życiu bym się nie spodziewał takiego kąska. Brak Eskimo wyszedł jednak Fullmoonowi na dobre. Swoją drogą śmieszna sprawa, bo jeszcze w drodze na FM mówiłem, że niemożliwością jest to aby Talamasca i Alien Project grali na tej samej imprezie, mając na względzie scysje pomiędzy nimi dwoma (AP dopuścił się rażącego plagiatu - wystarczy, że posłuchacie utwór "Talamasca - Aries" a następnie "Alien Project - Groovy"; dalej liczę na Waszą inteligencję). Cuda jednak są możliwe, a zdarzają się one właśnie na takich festiwalach jak Fullmoon. Czas na wiadomość dla pani Dragonowej o przybyciu Talamasci...

Za dekami usadowił się wygodnie pan Johannes Reginer (Silicon Sound) rozpoczynając swój niebanalny set. Set jego obfitował w inne od reszty zaprezentowanych setów dźwięki, można było usłyszeć m.in. numery Son Kite'a, ogólnie było dość progresywnie jak na konwencję festiwalu. My zaś (Gosia, Hubert i ja) udaliśmy się tymczasem na chillout. Na chilloucie panowała oczywiście wyjątkowo przyjemna atmosfera, szybko znaleźliśmy sobie miejsca leżące. Jedynym minusem była muzyka. Za dekami stał pewien nieznany nam pan, który jak widać (słychać!) nie za bardzo znał się na swoim fachu. Jedno jest pewne: numery grupy Parasense nie nadają się na chillout, tym bardziej jeśli mixowane są one z utworami Goa. Mix też mu zupełnie nie wychodził i szybko pokusiliśmy się o porównanie go z pewnym znanym nam z Polski osobnikiem urzędującym w "sali dusz". Ponownie zauważyliśmy jak bezpiecznie można czuć się na Fullmoonie również pod względem pozostawionych gdzieś bez opieki rzeczy. Powrót do obozu po czym czas na Talamascę...

DJ Lestat (Talamasca) zafundował nam pierwszorzędny set. Szef nowopowstałego labela Mind Control doskonale czuł publiczność, miał świetny kontakt z ludźmi, co było widać podczas jego seta. Grał głównie swój materiał, tu i tam przewinęło się kilka znanych numerów (m.in. pamiętny "A Frenchman In Tokyo"), chociaż mr Cedric zaprezentował też kilka - wtedy jeszcze mi nieznanych - utworów pochodzących z jego czwartego albumu "Talamasca and Friends - Made In Trance". Ogólnie mam same przyjemne wspomnienia związane z jego pojawieniem się na scenie i z jego setem. Szkoda tylko, że zabrakło utworu "Time Simulation", który niewątpliwie stanowiłby solidny kręgosłup zabawy na dancefloorze podczas gry Francuza. Zmęczony zabawą udałem się do regularnie odwiedzanego przeze mnie stoiska Trance Shop.com, gdzie po chwili namysłu kupiłem w ciemno wspomniany przez mnie wyżej album. Raz się żyje, a kunsztowi Talamasci mogę spokojnie zaufać. Dzierżąc w ręku płytkę odwróciłem się ku scenie i oto...

Nastała godzina 20:30. Tu pozwolę sobie wymienić 2 nazwiska: Eizen i Duvdevani. Tak, tak. Na scenie pojawiły się grube ryby tegorocznego line-upu, czyli Infected Mushroom. Pod sceną zobaczyłem rekordową jak dotąd ilość ludzi (nad ranem pod sceną w miejscu gdzie usytuowali się Infected Mushroom ziemia była nawet nieco wklęśnięta!). Niestety, szybko się okazało, że legenda jaką zbudowali Infecty jeszcze w czasach ich pierwszych dwóch albumów prysła dla mnie jak bańka mydlana. Owszem, było oryginalnie, jednak oryginalnie nie zawsze musi oznaczać dobrze. Dużo zbędnego przekombinowania, jeszcze więcej niepotrzebnych popowych wokali. Dodatkowo brakowało temu wszystkiemu polotu, IM grali na zasadzie wzlotów i upadków, przez co budowanie klimatu było bliskie zeru. Zacytuję tu wypowiedź muzyków z Infected Mushroom z pewnego artykułu, który jakiś czas temu przeczytałem w Internecie: "Mamy nadzieję zostać grupą mainstreamową, mającą unikalne brzmienie jak Prodigy czy Chemical Brothers". Cóż, po tym co zobaczyłem, a raczej usłyszałem tej nocy na FM stwierdzić mogę jedno: dużo im nie brakuje. O dziwo, w porównaniu z resztą nowego materiału utwór "Electro Panic" objawił mi się jak coś wspaniałego. Moim zdaniem to co zaprezentowali w głównej mierze panowie z Izraela to czysty psy-pop. Czyżbym stworzył nową kategorię? Możliwe, tak czy siak życzę im wszystkiego najlepszego na nowej drodze. Ubolewam jednak nad faktem, iż, ze względu na to co usłyszałem, mnie jednak ona niezbyt interesuje... Ponieważ popisy Infected Mushroom nie wzbudziły we mnie (delikatnie mówiąc) zbyt pozytywnych wrażeń udałem się do obozu. Z daleka dobiegło mnie jeszcze intro "Infected Mushroom - Bust A Move", numeru uznanego w kręgach transowców za kultowy. No szkoda... Jako rekompensatę przesłuchaliśmy w samochodzie Huberta płytę Talamasci. Jej zakup okazał się być strzałem w dziesiątkę. Za oknem czaił się Paproch, kolejna ofiara balonów z gazem rozweselającym. Kwaśne dźwięki serwowane koło północy przez starego wygę sceny Space Tribe'a słuchałem już będąc opatulony kocem w samochodzie. Ach ten Olli...

Dla zainteresowanych: cytowany wyżej artykuł (tytuł: Trance Scene Overview, dział Articles) znajdziecie na stronie www.psymag.com

1 LIPCA 2004 - CZWARTEK - Satisfaction!

Trzymany mocno przez Morfeusza w jego krainie co jakiś czas miałem przebłyski rzeczywistości. Z oddali słyszałem dźwięki Silicon Sound. Gosia puka mi w szybkę i pokazuje na główną scenę. Nie mam sił... odejdź kobieto. Szlag, kolejna "czerwona" pozycja z mojego line-upu poszła się... Mijały godziny, grał DJ Shawnodese, a ja wciąż tkwiłem w samochodzie, zerkając z ukradła co jakiś czas na moją pokaraną słońcem twarz. Oriona jednak nie mogłem już przepuścić. Po skromnym śniadaniu udałem się na główną scenę. Równo w południe na scenie pojawił się znany i ceniony DJ i producent - Jean Borelli, znany wielu osobom jako Orion. Solidne wykonanie, brak ciężkostrawnych motywów muzycznych i naprawdę fachowe i poważne podejście do gry stanowiły znaki rozpoznawcze Jeana. Muzyk zaprezentował nam muzykę, którą zaklasyfikował bym jako plażowy full-on. Mr Orion z poważną miną (z przerwami na szczery szeroki uśmiech) grał bardzo przestrzennie, ludzie sunęli wraz z jego muzyką jak po chmurach. Przypomniały mi się bezbłędne niemieckie drogi i jazda samochodem. Borelli zaprezentował głównie materiał pochodzący z jego ostatniej płyty pt. "Artificial Frequencies", na której znajdziecie esencję jego najnowszego stylu (wcześniejsze produkcje różnią się od tego co Jean prezentuje sobą obecnie). Przewinęły się także numery Crunchy Punch, czyli jego kolaboracji z Alien Projectem. Kolejna piątka w moim line-upowym dzienniku.

Nadeszła godzina 16:00, a wraz z nią jedno z objawień roku 2004, czyli kolejny muzyczny atak Francuzów w postaci projektu Tikal. Tikal to dwóch braci (Mano i Vincent), którzy swój debiutancki album o nazwie "Ritual Cycle" wydali wiosną roku 2004, przez co szybko zyskali sobie liczne grono sympatyków, w tym i mnie. Muzyka tegoż projektu nie jest z całą pewnością czymś co należy omijać szerokim łukiem. Wręcz przeciwnie. Chwyta jak magnes swoim świeżym podejściem do tematu i nie pozwala się wydostać póki nie będziemy... usatysfakcjonowani. Polecam szybkie zapoznanie się z tą pozycją. Bracia grali zaledwie 2 godziny, jednak był to tylko i wyłącznie live. Wyzwalające olbrzymie pokłady energii numery Tikala były idealne na bezkompromisowe rozpostarcie skrzydeł. Uczestnicy festiwalu byli wniebowzięci. Francja po raz kolejny zdała egzamin. W kulminacyjnym momencie utworu "Equinox" spadł silny deszcz, który nie odstraszył jednak zbytnio tańczących. Przeciwnie - dodał im jeszcze więcej wigoru, zwłaszcza kiedy nastąpiła kulminacja numeru. Kiedy w powietrze uniosła się kanonada bitu spowita anielskim głosem Loreeny McKennitt, a dokoła w strugach deszczu oszaleli z radości ludzie, po moim policzku popłynęła łza. Ot ze szczęścia...

Wcześniej tego nie zrobiłem, ale tutaj będzie odpowiedni moment by wspomnieć o pogodzie, jaką mieliśmy podczas pobytu na festiwalu. Ogólnie, wbrew pesymistycznym zapowiedziom, pogoda była w sam raz, a pomijając niemały deszcz podczas gry Tikala opady były drobne i przelotne. Sporym minusem były jednak wyjątkowo chłodne noce, które mnie osobiście odstręczały od czynnego udziału w zabawie o tej porze.

Kolejną pozycją fullmoonowego line-upu był live-act projektu Melicia. Nie było to coś na co specjalnie wyczekiwałem, prawdę mówiąc zaraz po Tikalu miałem zamiar wracać do obozu, ale gdy zobaczyłem krzątającą się na scenie kobietę z mikrofonem coś mi podpowiedziało, że może być ciekawie. Szybko skojarzyłem też fakt, iż na płycie "Melicia - Running Out Of Time" są damskie wokale (weźmy na ten przykład track "Psychodeliya"), więc było duże prawdopodobieństwo, że znajdująca się na scenie niewiasta użyczy swego głosu na potrzebę live'u. Melicia zaczął grać ok. godziny 18, rozgrzewając wcześniej publiczność paroma luźnymi trackami, m.in. "Beat Hackers & Michele Adamson - When The Lights Go Out" (Mauser, Ty już dobrze wiesz co :)). Jakiś czas później tempo zostało radykalnie zwolnione i oczom naszym ukazała się wspomniana wcześniej kobieta, dziewczyna ładna, zgrabna i powabna. Jak się okazało, jest to siostra muzyka z Melicia, a na imię jej Odeliya (skojarzcie teraz to imię z nazwą wymienionego wyżej tracku). Odeliya żwawo zafundowała nam wokale, które w pozytywny sposób masturbowały nasze umysły. Wszystko pięknie komponowało się z utworami Melicii, a sama Odeliya z wrodzoną sobie gracją zgrabnie poruszała się w takt muzyki, zagrzewając niejako do boju tańczących i... kusząc mężczyzn. Szkoda, że mężatka... Największy potencjał wśród postaci kobiecych ma teraz według mnie nie lekko wyeksploatowana Michele Adamson (która swego głosu użyczyła utworom Shpongle, Younger Brother, Fly Agaric, Violet Vision itd.), ale właśnie Odeliya i bardzo liczę na zwiększenie jej roli w przyszłości. "Wokale w transie?" powiecie z pewnym obrzydzeniem, jednak występy takie jak ten potrafią z łatwością zamknąć usta nawet największym niedowiarkom. Grunt to dobre wykonanie i inteligentnie przeprowadzona fuzja głosu z elektroniką. Choć nie przepadałem za jego muzyką, dla mnie live Melicii okazał się być istną bombą.

Jako że Psydrop (który grał od godziny 20 do północy) to dla mnie nic wyjątkowego poszedłem spać.

2 LIPCA 2004 - PIĄTEK - All set...

Przespałem live w wykonaniu Brain XL i set DJ'a Maca. Jak w większości ważniejszych transowych eventów tak i tu na Fullmoonie nie mogło zabraknąć panów z Growling Mad Scientists. Ze snu wybudziły mnie znajome mi dźwięki remixu głównego motywu z filmu "Requiem Dla Snu", po którym poleciał remix muzyki z filmu "Beetlejuice" (pamiętacie jeszcze Żukosoczka?). GMS to artyści o charakterystycznym stylu, znani z pamiętnych i uważani za ojców chrzestnych full-onu. Riktam i Bansi są bez wątpienia poważani przez jednych, przez innych opluwani. W tym dwubiegunowym aspekcie ich sławy ja jestem gdzieś pośrodku. Poczynań chłopaków z Ibizy słuchałem z samochodu. Osobiście niezbyt podobał mi się ich nowy, świergocący, krzykliwy styl, co rusz trącający brzmieniami ich innego projektu o nazwie Zorba. Długotrwały pobyt na Ibizie jak widać zrobił swoje... Po GMS'ach wystąpił wraz ze swoim trzygodzinnym setem ich sąsiad z Ibizy, czyli Paul Taylor. Paul w Polsce gościł jak dotąd bodajże trzy razy, jednak nie dane mi było zobaczyć go w akcji ani razu. Nie udało mi się i tym razem.

Nieprzerwane pasmo doznaniowych zwycięstw skończyło się wraz z nastaniem piątkowego południa, kiedy to z powodu pewnego uszczerbku w finansach i przede wszystkim zmęczenie postanowiliśmy (Hubert, Paproch i ja) wrócić do domu. Udałem się na ostatni rekonesans na główną scenę, gdzie w pocie czoła za dekami uwijał się DJ Rica Amaral. DJ ten grał dość ciekawie i lżej od jego poprzedników. Tymczasem ku mojemu i Paprocha zdziwieniu wszystkie sklepy z płytami były nieczynne, łącznie z upodobanym przez nas Trance Shop.com. Udało nam się jednak dopaść jednego z prowadzących ten przybytek i po krótkiej wymianie zdań dostaliśmy co chcieliśmy "spod lady". Tutaj ślę pozdrowienia dla miłego kolesia z Trance Shop.com, który specjalnie dla nas nurkował do swojego namiotu po wybrane przez nas płyty. Zadowoleni skierowaliśmy się z powrotem do obozu, z krótką przerwą na dancefloor, gdzie pobawiłem się jeszcze przy moim ostatnim fullmoonowym utworze: “GMS & Sonicsurfers - Hyperspaced". Cudo...

Pakowanie się, pamiątkowe zdjęcie grupowe, płacze i szlochy, rozhisteryzowane fanki... Pożegnawszy się z naszą wesołą ekipą (pozdrawiam jeszcze raz Was wszystkich!) wyruszyliśmy jakoś w południe. Z powodu przedwczesnego wyjazdu ominęły nas co prawda piątkowe występy (kolejno) Star X (Live + DJ), Schippe (DJ), Yahel (sic) (DJ), Chriss (DJ) oraz sobotnie występy Antaro (DJ) i Zorba (Live), ale i tak wszystko co najlepsze było za już nami. Tym bardziej, że pewne apogeum osiągnęliśmy w środę.. no i za Yahelem nie będę jakoś specjalnie płakał. Droga powrotna minęła bez większych zakłóceń. Przed wyjazdem nagrałem kilka płytek z utworami artystów, których grę mogliśmy podziwiać na festiwalu. Teraz po kilku wizytach w sklepach z płytami mieliśmy tyle dodatkowej muzyki, że nie powstydziłby się tego solidny label. Oczywiście stałym punktem naszego programu był postój w KFC w Szczecinie. Kolejne godziny mijały nam przy dźwiękach m.in. Cosmy, Prometheusa i Talamasci. W domach znaleźliśmy się lekko przed północą. Szybki prysznic (tego mi było trzeba!), kolacja, kasowanie tony spamu ze skrzynki mailowej, szybki przegląd www... sen... Wróciłem bogatszy w doświadczenia, kilka nowych płytek i parę palet napoju energetyzującego Red Horse, który nawiasem mówiąc był tam tani jak barszcz. W głowie mętlik...

I trochę luźnych myśli...

Fullmoon - Być albo nie być? Nie dość, że można spotkać się z całą plejadę barwnych postaci, które w taki czy inny sposób mają wpływ na kształt i brzmienie sceny transowej, to dodatkowo otrzymujemy od jednych z najlepszych solidną porcję wysokooktanowej muzyki, której trzon stanowi niczym nieskrępowana zabawa z uśmiechem na twarzy. Wspaniale jest tańczyć wśród setek ludzi na świeżym powietrzu. Jeśli ktoś nie jest przekonany do full-onu może doznać oświecenia. Zastanawiałem się, czy po przyjęciu tak dużej dawki psychedelic trance (zwłaszcza w full-onowej oprawie) nie będę miał później wstrętu na pewien czas do tej muzyki. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. W zeszłym roku na zagranicznych festiwalach grano najczęściej "1200 Mics - Acid For Nothing". W tym roku "hitem" sezonu była grupa Sub6, której numery grano dość często i gęsto. Jest to łatwy sposób by zrazić się nawet do tak ciekawej pozycji jaką jest Sub6. Wspomnieć należy też o tendencji muzyków do remiksowania wszystkiego co popadnie, jak i nadużywania sięgania po numery spoza sceny transowej. Na samym Fullmoonie dało się to odczuć prawie na każdym kroku. Pomijając kilka utworów, które wymieniłem w trakcie relacji, innych przykładem niech będą tu chociażby dźwięki głównego motywu muzycznego z "Ghostbusters", którego remix popełnili (jakby nie było) GMS, a który podążał za mną w drodze do ustępu leśnego... Mam nadzieję, że artyści porzucą szybko ten niezbyt oryginalny trend. Choć Fullmoon był pod względem wszelakich używek oceanem tego typu rzeczy nie zauważyłem przećpanych i upodlonych osób, które tak często jest mi dane oglądać na polskich imprezach. Jak widać wszystko jest dla ludzi... Wyjazd na taki festiwal wcale nie musi oznaczać wydania fortuny, tym bardziej, że wszystko dzieje się tak blisko Polski. Zachęcam zatem wszystkich - jedźcie za rok (zakładając, że będzie kolejna edycja Fullmoona)!

Koniec? Chyba tak, choć mógłbym pisać i pisać, ale w końcu trzeba oddać tą relację do użytku. Mam nadzieję, że bezproblemowo dotarliście do miejsca w którym pod całym tekstem widać już moją sygnaturę i że relacja ta choć w pewnym stopniu przybliżyła Wam to co działo się na Fullmoonie. A działo się dużo... Oczywiście zdaję sobie z tego, że żadne słowa nie oddadzą tego co tam zastaliśmy i przeżyliśmy. Mam nadzieję, że doczekam się czasów kiedy i w Polsce zobaczę, usłyszę i doznam coś takiego. Nadzieja matką głupich? Pożyjemy, zobaczymy. This world is an illusion...

Templar