Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

11.08.2009 - ozora festival 2009 (Templar)


Miejsce: Ozora, Węgry
Data: 11-16.08.2009

Nie skłamię pisząc, że tegoroczna Ozora była chyba jednym z najistotniejszych festiwali psytransowych na świecie. Jednym z argumentów przemawiających za tym jest chociażby dziesięciolecie imprezy Solipse z 1999 roku, która może się pochwalić naprawdę niezłą frekwencją, a gdzie można było zaobserwować zaćmienie słońca. Kolejnym faktem potwierdzającym status festiwalu jest także niebanalny line up, w którym zebrano samą śmietankę sceny. Oczywiście powszechnie wiadomo, że spożywanie zbyt dużej ilości śmietany jest szkodliwe dla zdrowia, ale nie w tym przypadku. Kiedy mowa o składzie, gdzie przewijają się chociażby takie nazwy jak Juno Reactor i Shpongle w wersjach koncertowych, nie można mówić o jakimkolwiek uszczerbku na zdrowiu, prędzej o nadmiarze szczęścia i emocji. A tych było sporo.

Po zebraniu wszelkich niezbędnych rzeczy wyjechaliśmy z Gdańska z Paprochem w sobotę o 5 rano. Pogoda dopisała, momentami nawet za bardzo, a prowadził nas GPS z głosem Krzysztofa Hołowczyca. Trzeba oddać Hołkowi, że prowadził nas sumiennie i przyzwoicie, aczkolwiek parokrotnie zdarzyła mu się zadyszka (chociażby na rondach), a już szczególnie pod koniec trasy, gdzie wpakował nas w pole kukurydzy na drogę, gdzie można było zgubić nie raz podwozie. Z przerwami na odpoczynek i noclegiem na stacji benzynowej na Słowacji Paproch dzielnie pocisnął trasę 1200 km, po czym o 11 w niedzielę znaleźliśmy się u bram festiwalu. Tam czekała już spora grupa ludzi różnych narodowości. Niestety, podobnie jak w zeszłych latach, organizatorzy festiwalu postanowili "nagrodzić" osoby, które kupiły bilety w przedsprzedaży, czekaniem w długiej kolejce, podczas gdy osoby zaopatrujące się w wejściówki dopiero na terenie festiwalu mogły ominąć tą zbędną procedurę. Myślę, że organizatorzy powinni poważnie to przemyśleć, ponieważ to z presale'ów tworzą ten festiwal. W trakcie godzinnego oczekiwania na opaski spotkaliśmy Nomatrixxa i Anię, którzy pojechali zająć miejscówkę. My z kolei zostaliśmy w końcu zaobrączkowani, wręczono nam małe zielone fiolki na niedopałki, po czym ruszyliśmy do obozowiska. Zaczęło się...

Noma i Ania spisali się na medal, zajmując elegancką miejscówką z drzewami i blisko pryszniców. Miejsce było optymalne na rozbicie naszego obozu, który z kolejnymi godzinami i dniami powiększył się o następne osoby z Polski: Błażeja, Adę, Jarka, Ilonę, Beatę, JetMana, Emilię, Tretka i SpaceGirl, a także Stolara i spółkę. Udaliśmy się na langosa (pyszny placek z racuchowego ciasta z sokiem cebulowym, śmietaną i tartym żółtym serem) i kebaba okraszone miejscowym piwem Soproni. Kolejne godziny i dni mijały wyjątkowo beztrosko i można było w pełni cieszyć się urlopem.

11 SIERPNIA 2009 - WTOREK - Ozoooraaaa!

Choć my ozorowanie mieliśmy w kościach już od niedzieli, to sam festiwal zaczął się planowo we wtorek wieczorem. Zgromadziliśmy się przed główną sceną ok. godziny 20. W tym momencie można było poczuć ogrom przedsięwzięcia, kiedy to setki osób zgromadziły się przy prowizorycznej bramce odgradzającej nas od głównej sceny. Kiedy wreszcie bramka została otwarta, tysiące uczestników festiwalu ruszyły pod scenę. Spokojnie można było stwierdzić, że frekwencja poprzednich edycji festiwalu została przebita wielokrotnie, a łączna liczba wszystkich osób przekroczyła spokojnie 20 tysięcy. Juno Reactor mieli zagrać o godzinie 20, jednak początek ich koncertu znacznie się przeciągnął w czasie. Było to jednak do wybaczenia, ponieważ nie mieliśmy tu do czynienia z jednym kolesiem z laptopem, a całą kapelą. Wreszcie, choć z pewnym poślizgiem, zaczęło się. Na scenie pojawił się Ben Watkins w asyście Ghetto Priest (MC), Taz Alexander (wokalistka) oraz licznych instrumentalistów i tancerzy. Obawiałem się, że zagrany zostanie głównie materiał z nienajlepszej moim zdaniem płyty "Gods & Monsters", jednak Ben Watkins i ekipa znaleźli złoty środek i uraczyli nas utworami z innych płyt, mieszając ze sobą klimaty z różnych lat działalności grupy. W końcu wszyscy mieli możliwość usłyszenia utworów, które przez lata definiowały styl i kultowość Juno Reactor. Wśród nich były "Pistolero", "God Is God", "Conga Fury", "Tokio Dub", "City Of The Sinful", "Komit", "Swamp Thing", "Mona Lisa" i "Guardian Angel". Akompaniowały temu hojnie wypuszczane w powietrze lampiony i polne świerszcze. Wszystko to podane w niesamowitej oprawie audio-wizualnej stworzyło cudowne widowisko, które choć miało kilka słabszych momentów, to zapadło mi w pamięci na długie lata. Byłem w pełni zadowolony, że mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. A to był dopiero początek.

Po Juno Reactor swój set DJski zagrał Kristian. Właściwie to po takim wypasie nie spodziewałem się rewelacji, ale zostałem mile zaskoczony całkiem przyzwoitym setem, na który składały się energetyczne full-ony z fajną motoryka. Miło było się przy tym poruszać, zwłaszcza, że noc nie należała do najcieplejszych. Przed końcem seta udaliśmy się na sen do obozu. Ta noc należała do darków, wśród których przewinęła się nasza ulubiona nazwa: Irgum Burgum.

12 SIERPNIA 2009 - ŚRODA

Kończył akurat Ocelot i zmienił go DJ Marios. Tu liczyłem na jakieś przaśne, poranne dźwięki, jednak ten kontynuował w pewnym sensie myśl zapoczątkowaną przez swojego poprzednika. Niedosyt morningowych brzmień nadrobiliśmy dzięki Liquid Soul, który idealnie wpasował się w palący poranek i południe. Zaczęło się jego kultowym już numerem "Liquid Soul vs FREq - Liquid Frequencies (Liquid Soul Remix)", przy którym rozległy się oklaski. Później było już tylko coraz lepiej... i coraz bardziej gorąco.

Grający w południe Andromeda też nie zawiódł. Poza stricte autorskimi produkcjami, jego występ był istną ekspozycją nadchodzącej płyty "The Remixes 2". I tak oto usłyszeć można było jego remixy utworów "Bamboo Forest - Breath", "Logic Bomb - Crystal Skulls", "Tikal - Equinox", "Talamasca - Time Simulation", "Alternate Vision - Theater Of Magic" i "Miraculix - Stop Them". Oczywiście Anders nie byłby chyba sobą, gdyby nie wrzucił znanego festiwalowego chwytu w postaci remiksu "Oxygene", idealnie stapiającego się z tańczącymi ludźmi i słoneczną pogodą. Po Andromedzie zagrał swój set Peter Didjital, jednak prezentowane przez niego zanudzające brzmienia nie zachęciły mnie do dalszego uczestnictwa w mainfloorowych szaleństwach i zgarniając po drodze Colę udałem się odpocząć na chillout. Chłodny cień i zimny napój były przy tej pogodzie jak zbawienie, tak samo jak unoszące się w powietrzu leniwe dźwięki.

Po Peterze swój live act zagrali Son Kite. Po ich występie widać, a raczej słychać, że ci panowie nie siedzą w temacie muzyki elektronicznej od wczoraj. Był to live act pełną gębą, momentami czuć było pełną improwizację, a wszystko to dostarczało Sebastianowi i Markusowi niebywałej frajdy. Z właściwą sobie lekkością mieszali łatwo różnorodne elektryczne style, wśród których dominowały minimal czy techno. Oczywiście wszystko podkute było elementami transu, jakże innego od tego, który prezentują inne projekty na scenie. Dodatkowo Szwedzi wzbogacali wszystko różnego rodzaju efektami dźwiękowymi, niezłomną 303-ką i eleganckimi melodyjkami. Wszystko to stanowiło jeden długi utwór, który nieustannie morfował i ewoluował. Pośród tego wszystkiego odnaleźć można było elementy kilku ich starych numerów, jednak bardzo trudne do zidentyfikowania nawet dla najzagorzalszych fanów skandynawskiego duetu.

13 SIERPNIA 2009 - CZWARTEK

Zapowiadał się wyjątkowo palący dzień. Przegapiłem Echoteka, pojawiając się dopiero na końcówkę setu Ansa. Spodziewałem się, że członkostwo DJa w Nano Records zaowocuje setem składającym się z dynamicznych full-onów, jednak tu zaskoczył nas jakimiś zamulającymi dźwiękami, które nawet przy progressive trance nie stały. Na szczęście dość szybko zmienił go Jaia, momentalnie pokazując swoją klasę i zalewając teren Ozory przeróbkami swoich utworów z płyty "Fiction" (z genialnymi "Orchestra 2.0" i "Serial Groover" na czele), dodając do tego produkcje Even11 (Jaia + Silicon Sound) typu "All Night Long". Z niecierpliwością oczekuję jego kolejnego albumu, jak i płyty Even11. Obie zresztą niedawno zapowiedziała wytwórnia Tribal Vision Records.

Po świetnym występie Francuza swoje 5 minut miał DJ Gorgo, ale postanowiliśmy pojawić się dopiero na Vibrasphere. Jak dla mnie występ Szweda (pojawił się tylko jeden z nich) był poprawny, aczkolwiek bez większych rewelacji. Po projekcie tego kalibru spodziewałem się, że otrzymamy coś więcej niż tylko puszczenie utworów w takiej samej wersji jak na płytach. Jak pokazał dzień później Hallucinogen można, o ile się chce. Liczyłem również na parę rasowych klasyków typu "Mental Mountain", jednak w trakcie live actu przerabiano głównie temat utworów z płyt "Exploring The Tributaries" i "Lungs Of Life". Początek był przynudzający, jednak występ rozkręcał się z numeru na numer i tak oto końcówka opływała już w dynamiczniejsze brzmienia, jakie prezentują sobą wystrzałowe numery "Autumn Lights" i "Orange". Szkoda, że cały występ nie był w ten deseń.

Po kilku godzinach spędzonych na głównej scenie jedynym słusznym wyborem były live acty Entheogenic i Vibrasphere, który to miał się zaprezentować tym razem w konwencji chilloutowej. Ten pierwszy nie przyciągnął mnie na zbyt długo i wróciłem do obozu. Na Vibrasphere pojawiliśmy się koło godziny 20 już znowu w pełnym składzie i mogliśmy delektować się muzyką generowaną przez jednego z najlepszych w tej dziedzinie. Bo jak tu się nie zrelaksować, kiedy z głośników lecą tak przyjemne balladki jak "All Green Seasons", "Ice Flow", "Forever Imaginary", "Manzanilla", "Buenos Aires", "Fuzzy Vibes", "Breathing Place", "Tierra Azul", "Mountain Lake", "All Green Seasons", "Ensueno", "Forest Fuel" i "Meander"? Po raz kolejny muzyka Vibrasphere dostarczyła mi wspaniałych przeżyć i przyznam, że dwugodzinny występ Vibrasphere w wersji chilloutowej przypadł mi do gustu bardziej niż transowy live act, głównie dlatego, że tym razem czuć było w tej muzyce live actowość - numery były częściowo pozmieniane w stosunku do ich oryginałów, a muzyk dodawał od siebie momentami ciekawe efekty. Bisował jeszcze parokrotnie, co zapewne nie w smak było DJowi, który miał go zmienić. Dobrze przygotowany tymi skandynawskimi kołysankami mogłem iść spać.

14 SIERPNIA 2009 - PIĄTEK - Panoramic music for panoramic people.

Padało całą noc. Dodatkowo któraś z ulokowanych na obozowym terenie ekip po raz kolejny grała całą noc darkowe wymioty, przez co nocne godziny nie należały do najprzyjemniejszych, podobnie jak i poranek, gdzie wciąż nie oszczędzano nam tego typu "muzyki". Od 8:30 grał Lestat, ale jeśli o mnie chodzi, to minęły już czasy, kiedy nazwa Talamasca była gwarancją dobrej muzyki. Jego obecne dokonania na polu psytransu w ogóle mnie nie interesują, stąd też w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy tym, by pojawić się na głównej scenie. Tym bardziej, że krajobraz po deszczu nie przedstawiał się zbyt ciekawie - na drogach pojawiło się mnóstwo błota, co skutecznie utrudniało dojście tu i tam.

Po przeprawie na główną scenę dotarliśmy na występ Total Eclipse. Był to jeden z projektów, którego muzyki byłem najbardziej ciekaw. Jak się szybko okazało, Stephane Holweck zapodał bardzo dobre nowe numery, które idealnie łączyły stare brzmienie z nowym. Dodatkowo nie omieszkał zagrać kilku starszych produkcji. Zaraz po nim swojego dwugodzinnego seta zagrał DJ Kraak. Nasłuchałem się sporo o jego kiepskiej technice i rzeczywiście jego umiejętności były na poziomie Winampa, jednak braki w umiejętnościach na polu djskim rekompensowały mu fajne numery, którymi raczył publikę. Kto mógł przypuszczać, że usłyszymy np. "Astral Projection - Mahadeva" czy "Space Tribe - Telepathic Contact"? Do czerwoności rozgrzał również publikę numer "Infected Mushroom - Deeply Disturbed (Infected Remix)". Kraak miał też wyczucie chwili, bowiem w momencie kiedy spadł deszcz, DJ zagrał tribalowy "Sonic Fusion - Xxtatikk Ritual" - kto zna ten numer, ten wie o co chodzi. Jednocześnie na mainie i prowadzących do niego dróżkach pojawiło się błoto, przez co widok przewracających się na nim ludzi był dość częsty. Na szczęście doczekaliśmy się słońca, które skutecznie osuszyło teren.

Przed 16-tą zagrał sam Hallucinogen. Ci, którzy zarzucają Simonowi, że nie gra nic nowego, mogą z powrotem schować głowę w piasek. Posford jako jeden z nielicznych na festiwalu, czy na scenie w ogóle, zaprezentował, nie po raz pierwszy zresztą, prawdziwy live act. Zaczęło się zupełnie nowym, niepublikowanym wcześniej numerem, przechodząc w bardziej znane klimaty, a tych było pod dostatkiem. Tak oto teren Ozory zalały numery dłuta Hallucinogena ("Deranger", "Strangled Cat", "Shabby Trance", "Snarling Black Mabel", "Fluoro Neuro Sponge", trylogia "Gamma Goblins") oraz jego pobocznych projektów ("Audio Chemists - Big Tits", "Audio Chemistry - Long Long Arms", "Infernal Machine - The Loin Sleeps Tonight") - wszystkie, rzecz jasna, w mocno przebajerowanych wersjach, traktowanych na bieżąco licznymi dodatkowymi efektami i często przeplatane melodyjką z "Gamma Goblins". Harce Posforda ze zgromadzonym na scenie sprzętem i mutowanie numerów na bieżąco pokazały występ Vibrasphere w wyjątkowo bladym świetle. Wyjątkowym smaczkiem był z całą pewnością numer "Jiggle Of The Sphinx" połączony z wkrętami z utworu "Shpongle - Around The World In A Tea Daze", który spotkał się z wyjątkowo żywym odzewem ze strony publiczności. Oczywiście Simon nie byłby sobą gdyby nie wytoczył na bis oldschoolowych armat w postaci "Shamanixa" i "LSD", z czego drugi zaistniał w poważnie zmienionej formie. Niestety nie wszystko było tak piękne jak wydawać by się mogło. Szwankowało poważnie nagłośnienie i jeśli chodzi o głośność live act był na pół gwizdka, przez co muzyce ujęto nieco elementu boskości. ;) Mimo to zapamiętam ten występ jako jeden z najlepszych na festiwalu. Po raz kolejny ślę podziękowania w stronę Simona.

Po wszystkich psy-pysznościach ze sceny głównej wieczór na Ozorze również zapowiadał się wyjątkowo ciekawie, bowiem przed nami była prawdziwa uczta dla tych, którzy cenią sobie brzmienia prezentowane przez francuską wytwórnię Ultimae Records. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nie lubił ich muzyki, zwłaszcza po tym, co zaprezentowali owego wieczora. Rozkład zapowiadał więc kolejno dwugodzinne występy Solar Fields, Asury i H.U.V.A. Network. Ostatecznie zamiast Asury wystąpił nieznany mi DJ, a sam Asura dopiero po H.U.V.A. Network. Solar Fields przybliżył nam terytoria znane z albumu "Movements", zaś w duecie z Aes Daną dźwięki prosto z płyty "Ephemeris". Szczególnie do gustu przypadł mi live act duetu Aes Dana i Solar Fields. Nie był to na szczęście typowo "laptopowy" live act, bowiem obaj muzycy oprócz snucia swoich H.U.V.A.-opowieści wprowadzali jednocześnie wiele zmian do swoich numerów, dzięki czemu zyskały one nowej głębi. Niektóre z nich podbite transową motoryką rozhuśtały mocno chilloutowym namiotem i publicznością. Zaiste panoramiczna muzyka dla panoramicznych ludzi. :)

15 SIERPNIA 2009 - SOBOTA - Let's get shpongled!

Pomijając obowiązkowy poranny prysznic w lodowatej wodzie, poranek spędziliśmy na jedzeniu w jednej z chałup i na chilloucie, gdzie co jakiś czas dobiegały nas dźwięki uskuteczniane przez Silicon Sound. Dzień zapowiadał się na wyjątkowo upalny i rzeczywiście - już od godziny 10 z nieba lał się istny żar. Jednocześnie obozowa plandeka i zimne piwko wydały się jeszcze przyjemniejsze, więc w tej błogiej atmosferze spędziliśmy kolejne kilka godzin, nosząc się z zamiarem pójścia na występ Atmosa.

Atmos zagrał o godzinie 15. Oczywiście wiadomo czego można było się spodziewać po jego występie. W grze Balickiego dominowały klimaty rodem z "Tour De Trance", usłyszeć można było trochę nowych produkcji, jak i te stare ("Drums Don't Stop"). Tomek idealnie wstrzelił się ze swoją muzyką w porę dnia i nie wyobrażam sobie, żeby w tych zdominowanych przez słońce godzinach miał grać ktoś inny. Po Atmosie wróciliśmy do obozu, by powrócić do chilloutowego namiotu na godzinę 18, o której to kontynuować ekspozycję muzyki Ultimae Records miał sam jej szef, czyli Aes Dana. Tak jak można się było tego spodziewać, usłyszeliśmy w dużej mierze materiał z jego najnowszej płyty "Leylines", a więc przewinęły się takie numery jak tytułowy "Leylines", czy też odważnie transujący "Lysistrata (Album Edit)". Nie zabrakło też starszych pozycji, jak na przykład genialny Opalin, który moim zdaniem jest esencją muzyki Vincenta. Po dwóch godzinach tej dźwiękowej kąpieli przyszedł czas na jego dwóch kolegów, którzy znani są publice jako Carbon Based Lifeforms. Jak poinformował mnie Błażej, mieliśmy szczęście, że widzimy ich w duecie, bowiem jeden z muzyków zazwyczaj nie występuje z live actami, gdyż boi się latać. Panowie przelali na nas swoją magię albumów "The Word Of Sleepers" i "Hydroponic Garden" (z naciskiem na ten pierwszy), zahaczając również o pozaalbumowe pozycje, jak chociażby "T-Rex Echoes", jeden z ich najbardziej znanych utworów.

Carboni mieli jednak tego pecha, że ostatnie pół godziny ich występu zazębiało się z koncertem Shpongle na głównej scenie. I choć ruszyliśmy wcześniej w poszukiwaniu dobrej miejscówki, to na miejscu były już tłumy spragnione muzyki Simona i ekipy. Masy tłumów i tłumy mas, ale nie ma się co w sumie specjalnie dziwić, ponieważ nie grał jakiś tam DJ Noname, tylko Posford i jego świta. W powietrzu dawało się wyczuć napięcie, które spokojnie można było kroić nożem i podawać na kanapkach. Wreszcie zaczęło się. Z głośników dobył się głos Raja Ram, który po chwili dywagacji orzekł: "Lets get Shpongled!" Rozpoczęto numerem "When Shall I Be Free?", który później przeszedł w "The Stamen Of The Shaman". W trakcie koncertu zaaplikowano nam również całą gamę utworów z drugiej płyty ("Dorest Perception", "Star Shpongled Banner", "My Head Feels Like A Frisbee", "Once Upon The Sea Of Blissful Awareness" i "Around The World In A Tea Daze", który w wersji koncertowej brzmi po prostu epicko), a także ukłon w stronę debiutanckiej "Are You Shpongled?" (kultowy "Divine Moments Of Truth"). Pomiędzy tymi smakołykami grupa zagrała także trzy nowe utwory, wśród których zaistniał znany z Internetu "I Am You". Po ich usłyszeniu nie mogę się doczekać nadchodzącej płyty "Ineffable Mysteries From Shpongleland", która zapowiada się naprawdę znakomicie. To zupełnie nowy wymiar muzyki. Posfordowi, którzy w kapeluszu z piórami to krzątał się przy klawiszach, to przygrywał na gitarze, towarzyszył oczywiście dzielnie człowiek orkiestra, czyli Raja Ram w kolorowym szlafroku, który wystąpił w tradycyjnej dla siebie roli dobrego ducha kapeli i zabawiacza danceflooru, okraszającego całą muzykę brzmieniami srebrnego fletu. Ponadto obecne były dwie wokalistki (oniryczna Hari Om a.k.a. Abigaile Gorton i gorąca Michele Adamson, która trzykrotnie zmieniała swój scenowy image od przykrótkiej spódniczki po bikini), Pete Callard (wiolonczela), Dick Trevor (klawisze) i kilka innych osób, w tym tancerki w klimatach brazylijskich, które pojawiły się na scenie dwukrotnie w trakcie koncertu. Była to istna feeria dźwięków i kolorów. Po raz kolejny serce rosło, a uszy wypełniały się przednimi brzmieniami. Bardzo się cieszyłem, że jestem właśnie tam w tej chwili.

Po koncercie Shpongle zagrał DJ Alpha. Normalnie wszystko to, co zostało wypracowane w poprzednim występie, powinno procentować. Niestety doszło do diametralnej zmiany klimatu, bowiem Alpha bezpardonowo cisnął w publiczność darkowym numerem, który pasowałby idealnie do obozowiska obłąkanych zwolenników ciemnej strony mocy, wyganiając skutecznie mnóstwo osób. No cóż, nothing lasts...

16 SIERPNIA 2009 - NIEDZIELA - The last day of gravity.

But nothing is lost... :) Rankiem zebraliśmy się grupką na występ Blue Planet Corporation. Jeszcze dwa dni przed wyjazdem dostałem przesyłkę, która zawierała dwupłytowy album BPC zatytułowany "A Bluprint For Survival", gdzie zebrano jego stare, nigdzie niewydane numery. Byłem ciekaw jak sprawdzą się one grane na tak dużym festiwalu, o ile w ogóle zostaną zagrane. Nie dość, że Gabriel je zagrał, to jeszcze śpieszę poinformować wszelkich niedowiarków, że stanowczo oparły się próbie czasu. Wisienką na torcie były oczywiście klasyki pokroju "Cyclothymic", "Micromega" i "Atoll", które stosownie pociągnęły cały trancefloor za sobą.

Zaraz po nim zagrał DJ Ragen z szanowanej wytwórni Nano Records. Ragen zagrał świetnego, energetycznego seta, który idealnie przygotował publikę na występ Tristana. Ten również nie zawiódł, pokazując, że jest wciąż jednym z najwyższej półki. Tristan zaprezentował w pełni przemyślany, nie epatujący tępym podejściem do muzyki tanecznej psytrance, nasycony wszystkimi niezbędnymi składnikami potrzebnymi do wzniecenia ognia i tumanów kurzu na trancefloorze - krótko: dobrze zaku&%ił! :) Oczywiście długo pewnie nam przyjdzie jeszcze czekać na jego kolejną płytę, więc na otarcie łez Nano Records wypuści wcześniej album projektu Fearsome Engine, za którym stoją Tristan i Laughing Buddha.

Przejąć władzę nad główną sceną po Tristanie jest trudno, a takie zadanie stało przez DJem Shane Gobi z Alechemy Records. Zagrał poprawnie, ale bez większych rewelacji, wobec czego nie żałowałem snu pod jednym z grzybków, chroniąc się jednocześnie przez palącym słońcem. Z cienia wyszedłem dopiero o 15:30, kiedy to na scenie pojawił się jeden z prekursorów całego tego zamieszania, sam Man With No Name. Poza znanymi już kawałkami takimi jak "Axis Flip", "Space Juice" czy "East 98th Street", Martin miał w zanadrzu kilka niewydajnych pozycji, które zostały przyjęte równie entuzjastycznie. Prawdziwy szał zaczął się jednak wraz z nastaniem starych dobrych "Possessed" i "Teleport" (w wersji "Stripped" z 2000 roku). Oczywiście nie trzeba się rozpisywać w tym momencie nad reakcją zgromadzonych ludzi. Sam Martin dokazywał za konsoletą jak trzeba, pokazując, że mimo upływających lat wciąż ma w sobie młodego ducha. Po jego występie wygłosił swoje przemówienie jeden z organizatorów festiwalu, dziękując m.in. właścicielowi terenu, ekipie ochraniającej, sprzątającej, nagłaśniającej i całej rzeszy innych ludzi, a także artystom i przede wszystkim uczestnikom festiwalu, bez których całe to przedsięwzięcie nie miałoby żadnego sensu. Jako ukoronowanie wszystkiego co się działo przez ten parę dni na głównej scenie, MWNN zapuścił jeszcze wesolutki "Sugar Rush".

Przez jakiś czas odpoczywaliśmy w obozie, a pod wieczór zaszliśmy na chillout, gdzie przez cztery godziny zebranymi tam duszami miał zawładnąć kolejny zakręcony członek szajki Twisted Records, Ott. Swoje numery z płyt Blumenkraft i Stylon przeplatał innymi, mniej lub bardziej dubowo-reggae'owymi produkcjami. Spać poszliśmy stosunkowo wcześniej, gdyż następnego dnia czekał nas powrót do domu i rzeczywistości. Tak oto w poniedziałek rano pożegnaliśmy się z pozostałymi ekipantami i ruszyliśmy w drogę.

Ozora, Ozora i po Ozorze. Jeśli o mnie chodzi uważam festiwal za w pełni udany. Miło widzieć, że w czasach globalnego kryzysu gospodarczego Węgrom udało się zorganizować festiwal tego formatu. Organizatorzy z pewnością nie mogę narzekać na frekwencję, gdyż ta w porównaniu do poprzednich lat była porażająca. Pojawiają się zarzuty, że w każdej odsłonie festiwalu występuje grono praktycznie tych samych artystów. Może i tak, ale z drugiej strony mi to w ogóle nie przeszkadza. Większość z nich jest z tzw. górnej półki, a każdy z nich ma coś do zaprezentowania, dzięki czemu miłośnicy różnych gatunków psytransu mogą się odnaleźć w festiwalowej sytuacji. Co do organizacji, to praktycznie cały festiwal jest na piątkę. Piszę "praktycznie", bowiem wiele do życzenia pozostawiają kwestie bramki (inne traktowanie osób, które bilety zakupiły w przedsprzedaży i tych, które zaopatrują się w nie dopiero na festiwalu) oraz sanitariatów. Przy takiej ilości osób (a ta prawdopodobnie zwiększy się jeszcze przy ewentualnej kolejnej edycji festiwalu) pryszniców powinno być znacznie więcej, gdyż ich zbyt mała ilość powodowała nawet wielogodzinne kolejki. Z kolejkami radziliśmy sobie wstając wyjątkowo wcześnie o 6-7 rano, kiedy z uwagi na temperaturę panującą poza namiotem mało kto myślał o kąpieli. Same sanitariaty z kolei powinny mieć zapewnione odpowiednie odpływy wody. Obecne tego nie miały, w rezultacie czego wzdłuż obozowiska tworzyła się swoista rzeczka, którą trzeba było obchodzić bądź przeskakiwać, w której łatwo było się zakopać samochodem (co zresztą widzieliśmy dwukrotnie i za każdym razem nie było łatwo wyjechać pechowym kierowcom) i która zaczynała po pewnym czasie śmierdzieć. Na plus należy zaliczyć ekipy ochroniarzy i sprzątaczek, które tworzyli miejscowi ludzie. Były one, zwłaszcza ta pierwsza, praktycznie niewidoczne, dla festiwalowiczów. Chociaż często śmieci były codziennym widokiem, zaraz znikały za sprawą zaradnych pań, którym przyświecało motto: wasze śmieci - nasze zmartwienie. Pozostając przy temacie lokalnych ekip, te zajmowały się również barami, gdzie prócz znanych potraw i napojów można było zakupić miejscowe napitki (piwo, wino) i przysmaki (wspominany na początku langos). W razie przykrych sytuacji związanych ze zdrowiem, na terenie festiwalu znajdowała się karetka (niestety, kilkakrotnie była w użyciu, jednak przy takiej ilości osób jest to raczej nie do uniknięcia). Minusem niezależnym już od organizatorów okazały się być grupki osób, które same z siebie urządzały sobie mini-imprezy z własnym soundsystemem, racząc całe namiotowiska darkami wątpliwej jakości, nie bacząc na to czy inni chcą spać. Zaczynali wczesnym wieczorem, a kończyli nawet w południe. Idioci to pobłażliwe określenie na tego typu ludzi... Poza tym było świetnie. Oko (choć już nie kieszeń) cieszyła cała masa sklepików i kramików, gdzie nie tylko można było się do syta najeść, ale również kupić coś ciekawego (choć jak dla mnie brakowało więcej stoisk z płytami), jak i barwne tłumy ludzi różnych nacji. I to jest wyjątkowo fajnie, że w całym tym kolorowym tłumie można było łatwo odnaleźć zarówno wyjątkowo "frikowe" osoby, jak i takie, które już na pierwszy rzut oka nie czuły potrzeby definiowania się przez jakąkolwiek muzykę lub przynależność do subkultur. Jeśli chodzi o Polskę, to w tym roku Ozorę nawiedziła wyjątkowo liczna ekipa rodaków. Z wieloma z nich spędziłem naprawdę niesamowite chwile, było mi dane poznać także nowe osoby. Wymienianie każdego z osobna byłoby niezwykle trudnym zadaniem, więc żeby nikogo przypadkiem nie pominąć pozdrawiam wszystkich: tych z którymi intensywnie biwakowałem, chilloutowałem, transowałem, śmiałem się, rozmawiałem, czy choćby zamieniłem jedno słowo bądź uścisk dłoni. Jednocześnie zachęcam każdego, kto nie miał okazji być na transowym festiwalu: jedźcie po świecie, oglądajcie, słuchajcie, poznawajcie, spotykajcie, bo to coś niesamowitego. Mi pozostała moc niesamowitych wspomnień i blady, nieopalony ślad w miejscu ozorowej opaski.

Templar