Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

03.08.2006 - boom festival 2006 (Oliwia)


Miejsce: Portugalia
Data: 3-9.08.2006

Boom był zawsze dla mnie odległym marzeniem. Z wielkim zachwytem oglądałam zdjęcia, filmy, zwłaszcza z legendarnego Boom w lesie korkowym. Kiedy w moje ręce wpadł obszerny film o tym festiwalu w 2004 roku, poczułam zew. I mimo podzielonych opinii na temat tego festiwalu, niemałych kosztów związanych z wyprawą, chciałam przekonać się na własnej skórze jaki naprawdę jest słynny wielki Boom.

Nie wiem od czego zacząć, chyba najważniejsze co chciałabym napisać na początku to to, że bardzo chciałabym za dwa lata spakować plecaczek i ponownie przemierzyć ponad 3000 km w okolice Idahna-a-Nova... Musze zaznaczyć, ze w podróż wybraliśmy się autokarem do Madrytu, a dalej drogą kombinowaną do ostatniej hiszpańskiej wioski przy granicy z Portugalią - wiele ludzi wręcz stukało nam w głowę słysząc o tej podróży autokarem, ponieważ samoloty były naprawdę niewiele droższe, ale co przygoda to przygoda. Do Madrytu jechaliśmy ponad 48 godzin przez Austrię, Włochy, Francję, obserwując stopniowe zmiany krajobrazu i ekscytując się wyprawą. Nie powiem, byliśmy zmęczeni w Madrycie, ale to nie przeszkodziło w sprawnym zorganizowaniu sobie dalszej trasy i wylądowaniu ostatecznie wraz z parą Izraelczyków i Węgrem w ostatniej, małej wiosce hiszpańskiej, 40 km od miejsca docelowego. Okazało się tam, ze dalej nie jeżdżą już autobusy, ale los nam sprzyjał, spotkaliśmy mieszkającego tam Polaka, który zawiózł nas wprost na koniec kolejki oczekujących na otworzenie bramki głównej.

Boom to pierwszy festiwal na jakim byłam, który w całej swojej okazałości prezentuje kulturę trance, wszystko co się w obrębie tej kultury aktualnie dzieje (nie tylko to co dzieje się w muzyce), myślę, że to jedyny taki festiwal na świecie. Nie dziwie się, że Boom jest organizowany co dwa lata, przygotowania musiały rozpocząć się z pewnością juz dawno temu, wstępne plany pewnie tuż po poprzednim Boomie, po to, żeby w odludnym, dzikim i co najważniejsze przepięknym miejscu w Portugalii powstało kosmiczne miasto. W jego obrębie powstały odrębne wioski, uliczki, trakty handlowe, tropikalne plaże, główna arena do tańczenia, jak i wiele mniejszych, do których czasem trafiało się po raz pierwszy po kilku dniach, psychodeliczny teatr, kino, odrębne namioty z osobnym sound-systemem, w których VJe i DJe z całego świata prezentowali w niebanalny sposób swoją twórczość, no naprawdę cuda-wianki... O warsztatach, wykładach, ćwiczeniach, prezentacjach nie wspomnę, bo odbywały się na okrągło i naprawdę szkoda, ze Boom jest tak duży... ;) Że trudno być na wszystkim jednocześnie i nawet wolę nie myśleć o tym co mnie ominęło...

Na Boom dotarliśmy w czwartek w południe, na piechotkę pokonując kilka kilometrów z całym dobytkiem w największy upał, mijając naprawdę długą, kilkukilometrową kolejkę samochodów, w których ludzie właśnie zaczynali kolejny dzień (któryś z kolei w kolejce ;))... a to oznaczało zapach gantki co kilka metrów, muzyczkę w co piątym samochodzie i uśmiechniętych ludzi mimo, iż przed nimi / nami ciężki dzień... Chociaż my nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego co nas czeka, sądziliśmy, ze jeszcze dosłownie 200 metrów, a potem już tylko szybkie rozbicie namiotu i tzw. przedfestiwalowy "melange"... Owszem udało się rozbić, ale dopiero po południu kiedy pokonaliśmy kilka kilometrów, przebrnęliśmy przez "odprawę" i przekonaliśmy się, że od bramki głównej do miejsca naszego namiotu czeka nas jeszcze srogi kawał drogi... Po drodze mieliśmy okazję podziwiać niesamowity widok - wspaniały krajobraz oraz bambusowy boom, czyli wszystko co w tym miejscu powstało na czas festiwalu... Ale wycieńczenie dawało o sobie znać, pomyślałam sobie w pewnym momencie idąc z tym plecakiem, że wszystko jest wspaniałe, ale nie dla mnie, że takie temperatury i dodatkowo "suchość" w powietrzu są ponad moje siły i może jakoś przemęczę ten festiwal. Nie czułam się też szczęśliwa po przejechaniu autobusem na drugi koniec Europy i przejściu tych kilku kilometrów, czując, ze słońce po prostu żywcem przypala skórę i choć jest pięknie, myślałam, że nie będę umiała się w tym odnaleźć... ale szybko mi przeszło...Odnaleźliśmy miejsce, udało się trafić na drzewko (większość drzewek obstawiona) i choć mieliśmy daleko do sceny i do "centrum" festiwalu, mieliśmy za to parę metrów do jeziora, co szybko zrekompensowało mi trud podróży... Nie wiem czy mogłoby być coś przyjemniejszego jak wejście do tego krystalicznie czystego, przepięknego, głębokiego, zimnego jeziora - zresztą spędziłam w nim pól festiwalu pozwalając sobie kilka razy dziennie, a czasem też nocą, na tą niespotykaną przyjemność... Wieczorem odebraliśmy nasze drogie koleżanki z Kielc z bramki głównej i uraczeni pysznym porto zasnęliśmy jak dzieci...

Ten pierwszy dzień festiwalu służył sprawom organizacyjnym, mieliśmy czas żeby dotrzeć spokojnie, rozbić namiot i zorientować się gdzie co jest. Nie musze pisać, że Boom jest ogromnym festiwalem, tak więc te pierwsze chwile warto poświęcić na to, żeby wiedzieć gdzie najbliższe prysznice, gdzie jedzenie i gdzie mieszczą się takie właśnie podstawowe punkty... Drugi dzień znosiłam znacznie lepiej jeśli chodzi o upały. To dawało nadzieje, ze jednak do wszystkiego można się przyzwyczaić i rzeczywiście tak było, bardzo szybko upał stał się normą i przestał mi przeszkadzać. Większość czasu jednak i tak staraliśmy się spędzać w obrębie bazy nie wykraczając za bardzo poza cień drzewa. O 18 wyruszyliśmy na wyprawę na scenę główną, aby oficjalnie rozpocząć festiwal. Zaczynał AMD i był to bardzo dobry występ - śpiew, przeróżne instrumenty, do tego ten wspaniały wizualnie mainfloor i ci ludzie - byłam wzruszona...

Generalnie scena główna nie była dla mnie elementem najważniejszym tego festiwalu i mam wrażenie, że nie była nawet przygotowywana pod tym kątem... Choć scena najładniejsza wizualnie jaką kiedykolwiek widziałam, przygotowana profesjonalnie: wszyscy w cieniu, specjalne zraszacze tworzące w dzień cały czas taki delikatny deszczyk, delikatny żwirek pod stopami, co zapobiegało kurzeniu, niesamowity klimat wewnątrz tworzony przez ludzi z całego świata, bambusowe konstrukcje, które nasuwały jakieś afrykańskie skojarzenia, ogromne kolorowe malowidła stanowiące zadaszenie - scena naprawdę robiła duże wrażenie... Tak jak napisałam na początku, Boom miał na celu zaprezentować to co się dzieje aktualnie w obrębie kultury trance, scena główna prezentowała to co dzieje się w muzyce, a z muzyką jak wiemy ostatnio bywa różnie... Trudno znaleźć festiwal , który zaspokoiłby dziś każdego w pełni... Bo trance za bardzo się porozwarstwiał - jedni nie lubią progressów, inni nie cierpią fullonów, jeszcze inni lubią solidne darki... Szczerze mówiąc Boom zaprezentował chyba wszystkie style, od najbardziej tandetnych - które nie powinny były się tam znaleźć - po najbardziej ambitne - których było jednak trochę za mało, od dobrych progressów, po fatalne czy nużące, od ciekawszych fullonów po najbardziej cukierkowe i banalne, od dobrych, ciekawych, głębokich darków po odgłosy mielonych w maszynkach do mięsa wampirów rżniętych jednocześnie piłami motorowymi (wybaczcie, ale czasem aż brakowało słów na to co działo się w nocy). Ogólnie można by pomarudzić na muzykę na Boomie, ale nie mogę tego zrobić, ponieważ był to tak rozbudowany festiwal, że jeśli to co działo się na scenie w jakikolwiek sposób nie trafiało w moje gusta, mogłam wybrać conajmniej kilka innych opcji w danym dniu i każda była równie dobra i umożliwiała fantastyczne spędzenie czasu, nawet jeśli było to leżenie plackiem na materacu pływającym po jeziorze i leniwe machanie rękami w wodzie. Trudno też było uczestniczyć w każdym secie i w każdym livie, do sceny mieliśmy raczej daleko i wybieranie się tam było cała wyprawą, czasem słychać było naprawdę dobrą muzykę, ale wtedy akurat spaliśmy czy odpoczywaliśmy w namiocie szykując się na "wyjście" dopiero za jakiś czas... Ogólnie mało mnie interesował line-up, choć chwilami żałuje, ze nie wiem kto np. grał w poniedziałek przed południem, bo grał wyśmienicie... ;)

Słów kilka o organizacji festiwalu; profesjonalizm - to dobre słowo; wspaniałe bambusowe prysznice i fontanny z pitną wodą co kilkadziesiąt metrów... nie trzeba było dodatkowo za nic płacić, co zdarza się już niestety na dużych i też nie tanich festach... Woda do picia, prysznice, ubikacje - utrzymywane stale w porządku - może i sprawy przyziemne, ale bardzo ważne, zwłaszcza na takim upale... Zraszacze, wozy strażackie i tym podobne wynalazki obecne na okrągło. Punkt informacyjny, codzienna prasa z line-upem dla wszystkich scen - mainfloor, liminal, chillout i sacred fire oraz "aktualności" z życia festiwalu. Ceny: hm... różne, czasem zbyt wygórowane, ale znowu gdzie indziej całkiem przystępne, ogólnie rzecz biorąc nie przeżyłam cenowego szoku i nie było zgrozą wydanie 5/6 Euro za obiad. Ceny ciuchów z kolei jak najbardziej mieszczące się w znanych mi standardach. Ceny piwa trochę przesadzone, ceny napojów do przyjęcia, ceny chaiu i innych takich przyjemności w normie...

Po wstępnej aklimatyzacji już w zasadzie w sobotę przehasałam cały poranek i południe na scenie, podobnie w niedziele, choć muzyka bywała różna to atmosfera i samo przebywanie wśród tych ludzi rekompensowało w 100% ubytki w muzie, ale nie narzekałam, było dobrze, energicznie, dziko, afrykańsko, ludzie polewali się na wzajem wodą i bawili się wyśmienicie, wszyscy rozradowani do granic możliwości - naprawdę solidna porcja energii. Nikt ze znanych mi artystów mnie nie zaskoczył niczym szczególnym, za to z kolei zupełnie nieznani dali mi to czego w muzie szukam. Byli tez nieznani i skłaniający do refleksji, że z transem naprawdę źle się dzieje albo znani - dobrzy, ale pominięci przeze mnie z różnych względów. Generalnie jak się okazało nie pojechałam na Boom, żeby spędzać ten czas na scenie, oceniać live'y i sety czy oczekiwać na konkretnych artystów, bardziej ciągnęło mnie do ambientów, wykładów, galerii, czy sacred fire, które na Boomie nie były dodatkiem do sceny głównej - wręcz przeciwnie były odrębnym, równie ważnym, dla niektórych ważniejszym elementem festiwalu. Tak więc najlepszy kąsek - Liminal village - zostawiłam sobie na odpowiednią chwile, nie pobiegłam tam od razu, wiedziałam, ze trzeba to będzie zwiedzić na spokojnie i spędzić tam trochę czasu. Liminal rozpoczynał wielki bambusowy namiot, w którym było jednocześnie kino, odbywały się wykłady dla większej grupy osób oraz zajęcia z jogi, tańca i pewnie Bóg jeden wie co jeszcze, bo nie sposób było siedzieć tam 24 h na dobę... W nocy można było przyjść tam spać przy spokojnej muzyce, rano zaczynały się różne zajęcia...

Zaraz za "kinem" mieściła się galeria... Prezentacja wspaniałych dzieł artystów-wizjonerów, niektóre obrazy wyglądały naprawdę niewiarygodnie wielowymiarowo - to jednak różnica oglądać takie obrazy w dużych formatach. Za galerią podążało się ścieżką na wzgórze mijając kolejne namioty do warsztatów i różnych zajęć, które odbywały się praktycznie na okrągło. Niektóre zajęcia miały charakter cykliczny i odbywały się codziennie o stałych porach. O wszystkich można było przeczytać w codziennej prasie i wybrać coś interesującego dla siebie. Tematyka przeróżna, ale w zdecydowanej większości wykłady traktowały o psychodelikach, szamanizmie - w wielkim skrócie, ponieważ podtematów było dziesiątki, jednak wszystkie w jakiś tam sposób kręciły się wokół psychodelicznej tematyki. Nie brakowało też praktycznych zajęć z jogi, medytacji, interpretacji kalendarza Majów. Naprawdę przez tydzień czasu odbyło się tam tyle zajęć, że aż trudno to ogarnąć, nie mówiąc o wzięciu w nich udziału. Cieszę się, że trafiłam na te na które trafiłam, czuję, że bardzo wzbogaciło to moją wiedzę, dlatego line-upy line-upami, chciałabym pojechać na Boom za dwa lata dla kolejnej porcji tak interesujących zajęć, dla tego miejsca i tych ludzi. Mam nadzieje, ze będzie to możliwe.

Miejscem, w którym wibracje osiągały swój szczyt był Chillout na wzgórzu - najwyżej położone miejsce na Boomie, miejsce do którego najwcześniej docierały promienie wschodzącego słońca, niebo -w dosłownym tego słowa znaczeniu. Teraz po tym festiwalu wiem już, że dobry chillout to dla mnie sprawa absolutnie najwyższej wagi. A ten był po prostu przepiękny - choć to mało powiedziane. Świetnie nagłośniony, ogromny bambusowy namiot, pokryty płachtami, na których nocą wyświetlano kolorowe "lite-motiwy" , wspaniałe wizuale, rajskie ogrody wokół chilloutu - atmosfera najwyższych lotów, naprawdę. O ile scena główna była ciekawym miejscem, tak chillout był tym "czymś" po co pojechałam do Portugalii. Były takie momenty, ze czułam się wyraźnie jak na targowisku w Bombaju - co bywało lekko dezorientujące. ;) Mocny aromat kadzideł, orientalne dźwięki i jakoś tak wyjątkowo dużo ludzi o egzotycznych rysach twarzy dookoła mnie. ;) Gdzie ja jestem? - pojawiało się pytanie... :) Zawsze na festiwalach przebywanie na chilloutach było dla mnie odpoczywaniem, spaniem po długim dniu, nocy, podróży, a tym razem nie. Tym razem spędzałam tam czas w pełni sił po prostu siedząc i niedowierzając. :) Z chilloutu można było przejść wspaniałym mostem na jeziorze do trzeciej bardzo ważnej sceny: Sacred fire area, miejsce o zdecydowanie bardziej szamańskim klimacie, ogień i etniczny, naturalny trance, występy różnych zespołów - bardzo ciepłe pod względem atmosfery miejsce, któremu jednak poświęciłam trochę zbyt mało uwagi. Tak wyszło i widocznie tak wyjść miało.

Nocą Boom przeistaczał się w kosmiczne miasto. Kosmicznej atmosfery dopełniały sekretne miejsca takie jak Mayan Sanktuary - cokolwiek to znaczyło - oraz zajęcia z interpretacji kalendarza Tzolkin, otwarte dyskusje i wykłady na temat roku 2012 - bardzo interesujące zresztą. Scena główna nocami nie należała do najprzyjemniejszych miejsc, choć wyglądała imponująco, to jednak czasem zbyt agresywnie i upiornie w połączeniu z wampirzą muzyką - wspomniam o tym, bo uważam to za minus festiwalu. Niestety muzyka czasami była straszna - rzeź z piekła rodem i naprawdę nie potrafię zrozumieć tego nurtu. I bynajmniej nie chodzi mi o dark, którego dobre odmiany miałam okazje usłyszeć, ale o siekę z piekielnego kotła i wrzaski żywcem przypalanych wampirów. Nie było tego dużo, ale zdarzały się noce w takich klimatach. Na szczęście minusy nie przesłoniły mi plusów. Był czas na taniec, był czas na bardzo psychodeliczne przeżycia, był czas na relaks, był czas na przepiękne wakacje i pluskanie w niebieskiej wodzie, był czas na rozmowy i wspólne miłe spędzanie czasu przy winku i haszyku ;) był czas na nowe znajomości - było wspaniale. Boom nakreślił mi kierunek w jakim warto zmierzać głównie za sprawą Liminal Village, która od A do Z prezentowała to, co w kulturze psychodelicznej najważniejsze. Polecam.

Oliwia